Śp. dr n. med. Marek Garapich - Moja wiara

Przejdź do treści

Śp. dr n. med. Marek Garapich



/Fot. Archiwum Kapelanii USD/

Ks. Lucjan Szczepaniak SCJ

Ja nie z soli, ani z roli, ale z tego, co mnie boli.
Kazanie wygłoszone na Mszy św. pogrzebowej śp. dr. n. med. Marka Garapicha.
Kraków-Rakowice, 17 grudnia 2018 r.


Doktorze Marku, przed laty prosiłeś mnie, abym pożegnał Cię i powiedział kazanie, kiedy na zawsze zakończysz swój dyżur lekarski na tej ziemi. Oto jestem, aby wypełnić Twoją wolę. Dobiegł już końca Twój życiowy adwent, czyli oczekiwanie, a zarazem przygotowanie na ostateczne spotkanie z Bogiem. W krótkim szkicu przedstawię twoje życie, pamiętając o tym, że całą prawdę o Tobie zna tylko Bóg – Sędzia Sprawiedliwy i Miłosierny.  Z informacji przekazanych mi przez najbliższe osoby wiem, że przyszedłeś na świat w II Rzeczypospolitej Polskiej w Równem, 3 czerwca 1936 r., w zamożnej rodzinie, jako jedyny syn tamtejszego dyrektora banku. Słońce szczęśliwego dzieciństwa opromieniało Ci życie bardzo krótko, gdyż zostało przesłonięte złowrogimi chmurami niemieckiej i sowieckiej, bezwzględnej przemocy, nieznającej litości nawet dla dzieci. Twój ojciec Michał zginął podczas wojny obronnej we wrześniu 1939 r., gdy miałeś zaledwie trzy lata. Cierpienie wojny wdarło się brutalnie w twoje dzieciństwo pozostawiając w pamięci bolesne obrazy ludzkiego okrucieństwa i śmierci, które na zawsze wycisnęły piętno na twojej niewinnej duszy i całym życiu. Byłeś dzieckiem jednej z tysięcy polskich rodzin, którą wojna ograbiła z dóbr materialnych i ukochanych osób. Twojego dziadka zamordowali funkcjonariusze złowrogiego NKWD, a kuzynów zesłano na Syberię. Na szczęście pozostała z Tobą ukochana Mama, która całą swoją mocą próbowała osłonić Cię od zła.

Wrogowie Polski nie zdołali wyrwać wam z serc godności, wzajemnej miłości, umiłowania prawdy i wiary w Boga. Tak naprawdę nie miałeś bezpiecznego dzieciństwa, ani szczęśliwej młodości. W wieku trzech lat stałeś się przedwcześnie dorosłym-dzieckiem, jak liczni twoi rówieśnicy z czasu wojny. Kto dzisiaj zrozumie, będąc sytym wszelkich dóbr, że wspomnienie wojennych Wigilii Bożego Narodzenia sprawiało ci ból do końca życia, bo podczas nich śpiew kolęd przechodził w szloch wdów i ich dzieci, opłakujących mężów i ojców,
a na stole zamiast dwunastu potraw były głodowe racje żywności? Kto to pojmie, że w Twoich dziecięcych źrenicach zastygły obrazy śmierci dorosłych i dzieci. Stałeś się jednym z wojennych dzieci-Hiobów: obrabowanych, osieroconych i przenikniętych cierpieniem wojny, które zrosło się Twoim życiem.

Jednak nie załamałeś się, pomimo tak młodego wieku. Stało się to możliwe dzięki wrodzonym cechom charakteru i Matce, która dla siebie i dla ciebie czerpała siłę z wiary w Boga i duchowych wartości wyniesionych z rodziny. Znałeś niemal na pamięć Trylogię Henryka Sienkiewicza, która była napisana ku pokrzepieniu serc zniewolonych Polaków. Dlatego do Ciebie odnoszą się słowa przypisywane hetmanowi Stefanowi Czarnieckiemu: „Ja nie z soli, ani z roli, ale z tego, co mnie boli”. Ten towarzyszący Ci ból wojny i powojennej tułaczki przekułeś w pragnienie niesienia pomocy bezbronnym dzieciom. Nie mogąc zapomnieć wyrządzonego ci zła spętałeś je w swojej duszy, aby nie ranić innych. Wiele wymagałeś od siebie, bo też nie było innego sposobu przezwyciężenia losu dziecka-wojny. W rodzinie przechowywane jest bolesne wspomnienie, kiedy mając niespełna 9 lat zimą 1945 roku sprzedawałeś papierosy żołnierzom, żeby zarobić na chleb. Znane było Twoje poczucie humoru, które potrafiło rozładować niejedną trudną sytuację.

W ten sposób z niezwykłym uporem walczyłeś o człowieczeństwo w samym sobie i pragnąłeś uczynić coś dobrego dla najsłabszych i cierpiących. Stąd też zawód lekarza niosącego pomoc dzieciom stał się dla Ciebie najlepszym wyborem, powołaniem i misją. Wyleczyłeś tysiące dzieci, ale nigdy nie zapomniałeś o tych, które nie zdołałeś uratować. Dlatego tak bardzo przeżywałeś śmierć dzieci m.in. w Tunezji, gdzie pracowałeś w latach siedemdziesiątych minionego wieku, bo w Europie życie większości z nich można byłoby ocalić.

Kiedy ktoś z bliskich zatracał sens życia prowadziłeś go do łóżka ciężko chorego dziecka i uczyłeś cenić życie, które jest największym darem. Od Ciebie można było uczyć się, że życie ma sens, gdy człowiek kocha, jest zdolny do poświęceń, a traci swój sens, gdy przestaje kochać i służyć.
Piękne świadectwo o Tobie złożyli wobec mnie Twoi synowie Andrzej i Michał. Wzruszające opinie słyszałem o Tobie również od rodziców chorych dzieci i dorosłych już Twoich pacjentów. Sam wielu z nich posyłałem do Ciebie, bo wiedziałem, że nigdy nie odmówisz im pomocy. Byłeś niezwykłym człowiekiem, kochającym ojcem i dziadkiem oraz lekarzem z powołania.

Zapamiętam Cię, jak przez wiele lat przychodziłeś do Kaplicy Szpitala, na Msze św. sprawowane za Twoich bliskich zmarłych, najpierw ze swoją Matką, a później, kiedy umarła, przychodziłeś już sam. W tym świętym miejscu, którym jest Boże Sanktuarium ludzkiego cierpienia, zawiązała się między nami nić zrozumienia i szacunku, która przetrwała ponad dwadzieścia lat. Nie mówiłeś wiele na temat wiary. Wierzę, że Bóg był przy Tobie w chwilach, kiedy ogarniały Cię największe ciemności duchowego cierpienia. To On, może nawet bez udziału Twojej woli, pomógł Ci przezwyciężyć liczne cierpienia, abyś stał się człowiekiem leczącym chore dzieci i ratującym im życie oraz kochającym ojcem i dziadkiem.  
Uczestnicząc w pogrzebie dr Marka Garapicha sięgnijmy myślą poza czas, bo tam kiedyś spotkamy się z Chrystusem, który niegdyś przyszedł na świat, jako bezbronne Dziecko, ale drugi raz przyjdzie w Chwale i mocy, jako Sędzia Sprawiedliwy. Jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować. Nikt nigdy Boga nie oglądał. Jeżeli miłujemy się wzajemnie, Bóg trwa w nas i miłość ku Niemu jest w nas doskonała (1 J 4, 11-12).



/Fot. Archiwum Kapelanii USD/
 
Wróć do spisu treści